"....odwiąż liny, opuść bezpieczną przystań. Złap w żagle pomyślne wiatry. Podróżuj, śnij, odkrywaj."

Mark Twain


wtorek, 13 grudnia 2011

13 grudnia 1981r AKTYWNIE :-(

"Wieczorem, w sobotę, 12 grudnia 1981 Józef Kubiak rzucił okiem na dziennik treningowy. Jutro niedziela i 30 km wybiegania w pierwszym zakresie. Trzeba położyć się wcześniej bo miał zamiar wyjść ok. 5.30 na trening i żeby zdążyć do kościoła na dziewiątą a później PKS-em do Julii na obiad do jej rodziców. Skąd weźmie na bilet powrotny jeszcze nie widział. E… będzie miał 2 godziny rannego biegania, żeby coś wymyślić, nawet się ucieszył, że nie będzie mu nudno, wymyślanie skąd weźmie pieniądze zajmowało go na większości długich treningów. Jego ojciec zawsze klął na syna, niebieskiego ptaka i pewnie wręcz zmuszał by go do znalezienia roboty, ale czyniąc to stawałby w jednym rzędzie z partią i jej nakazem pracy. Więc wolał spluwać jak Piotr Fijas przed skokiem na mamucie. Józef uśmiechnął się do myśli o świetnym urządzeniu, które widział u jednego zawodnika z RFN na zawodach w Bydgoszczy ostatniego lata. Tamten nazywał to Sony Walkman i pokazał mu jak działa. Świetne do długich treningów, pomyślał wtedy i od tego czasu zawsze w niedzielę rano wzdychało mu się na to wspomnienie.
Nastawił budzik na 5.00 i nakręcił jeszcze trochę sprężynę dla pewności. Kiedyś pęknie pomyślał. Ale zawsze działo się to jakoś tak, że czym wcześniej miał wstać tym mocniej nakręcał. Niechętnie wyłączył radio, akurat leciała piosenka jakaś nieestradowa piosenka ale musiał się wyspać. Było cicho, za oknem padał śnieg ale jakoś nie chciało mu się spać. Czuł, że jutro będzie ważny bieg. Czuł się jak przed zawodami, nie mógł zasnąć.
Uciążliwe dryndanie było jak wyrok. I ten cholerny budzik stał tak daleko. Jaki sadysta go tam postawił. Żeby go wyłączyć będzie musiał wyjść prawie na korytarz i wtedy się rozbudzi do końca. Jak nie wstanie żeby go wyłączyć to też się rozbudzi od hałasu. Wstał, podszedł do budzika stojącego na taborecie w i na talerzu razem z jednym widelcem, nożem i łyżeczką. Podniósł go, przekręcił dźwignię i nastała cisza. Była 5.33. Podszedł do zlewu, nalał do kwarty wody i wstawił włączoną grzałkę. Miał 3 minuty. Wybiegł na korytarz, nikogo nie było, w innych mieszkaniach spali, wskoczył do kibelka na 2 minuty. Wrócił, akurat woda się gotowała. Wyłączył grzałkę, wsypał trochę madrasa do szklanki i 5 łyżeczek burego cukru. Cukier zawsze jakoś zdobywał w ponad dozwolonych ilościach. Oddawał inne kartki, które dostawał z klubu i wymieniał na kartki na cukier. Włączył radio, lubił jak rano coś zagra. Radio milczało. Znów będzie musiał odnieść do naprawy. Spróbował zmieniać częstotliwości. Zmieniał na długie, krótkie, UKF-y i nic. Nagle złapał, coś grało. W okolicach tej linii na podziałce była Rozgłośnia Harcerska. Działała, inne nie, dziwne. Po herbacie ubrał się w zniszczony klubowy dres Polsportu i adidasy. Założył dodatkową bluzę, czapkę rękawiczki, wyłączył radio i wyszedł na korytarz. Była 5.59.
Wybiegł z pałacu, był starą białą dwustuletnią rezydencją podzielą po wojnie na małe gminne mieszkania. Skręcił w lewo, wbiegł na ulicę Kościelną i później w prawo na rynek. Rogowo było małą pałucką mieściną podupadłą po wojnie, choć już ponad sześćsetletnią. Było cicho i pusto. Nie musiał się o tej porze obawiać dziwnych komentarzy i szybko zmierzać na spokojny trening do lasu. Chociaż i tak miał lepiej niż koledzy z miasta. Tutaj już ludzie się trochę przyzwyczaili do biegającego wariata no i znali go od dziecka. Lubił wbiegać rano na pusty rynek. Na rynku skręcił w lewo i miał zamiar biec przez kilka wsi w okolicy robiąc duże koło dookoła największego jeziora. W planach treningowych miał wolne wybieganie ale w formie, w której był zajmie mu to dwie godziny. Będzie powrotem jak będzie się przejaśniać.
Gdy skręcał na rozległym rynku z plantami pośrodku po przeciwległej stronie zobaczył gazika wojskowego chyba i stojący transporter. Biegł dalej, ale patrzył w tamtą stronę zaciekawiony. Zanim zdążył wybiec z rynku dwóch żołnierzy wsiadło do gazika i odjechali na Gniezno. Transporter został. Dziwne. O tej porze co tu robią. W okolicy nie było jednostki wojskowej. Najbliższa była chyba w Gnieźnie. Skręcił za róg i zauważył stojący obok poczty i centrali telefonicznej na poczcie samochód ORMO. Nikogo w samochodzie nie było. Na poczcie paliło się światło. Nie chciał mieć z nimi nic do czynienia. Przyspieszył i wkręcił się na kilka minut w drugi zakres. Na końcu Kolejowej przy wylocie z Rogowa zwolnił. Następne pół godziny biegł w planowanym tempie ale myśli zaprzątały mu widziane sceny. Za Rogowem skręcił w lewo. Droga na Tonowo była jako tako odśnieżona a raczej ubita. Biegło mu się dobrze. Przed Tonowem zamierzał skręcić znów w lewo i zrobić zamierzone koło. Skręcił i dobiegł do wsi Skórki. Wieś składała się dokładnie z trzech chałup. Stały w małej niecce, którą lubił pokonywać na wysokim tętnie. Ale zaczynało biec się ciężko. Droga nie miała prawie kolein ubitych przez chłopskie wozy. Dobiegał do wsi i zobaczył zbiegowisko. Cholera, ci nie są do niego przyzwyczajeni, znów będzie miał poczucie jakby chciał im coś ukraść. Nie chciał nigdzie zbaczać. Trudno, ścierpi komentarze. Jak to się nazywało? Sony Walkman?
- Ejj… szanowny Panie…
Nie, to nie do niego.
- Szanowny Panie, niech Pan się zatrzyma. Pomocy.
Jednak do niego. Wkurzył się, że się zatrzyma, ostygnie i trudno będzie mu znowu ruszyć. Ale się zatrzymał.
- Dzień dobry. Co tam?
Przy drodze stały dwie baby i jeden chłop.
- Panie, panie, pomóż. Kobita mi rodzi. Krzyczał chłop a baby mu wtórowały. Co za jazgot. Chyba odbierze to dziecko w zamian na obietnicę milczenia.
- I co mam niby zrobić, dzieciaka odebrać? Zdyszany był i na endorfinach, żart się go trzymał.
- Nie Panie. Lekarza trzeba, kobitę do lekarza trzeba. Chłop był bełkotliwy i chyba zaczynał trzeźwieć po wczorajszej popijawie. Józefowi trochę już mu się puls i oddech uspokoił. Baby ciągle jazgotały niemiłosiernie ale widział i czuł już je lepiej i chyba wiedział z kim popijał chłop.
I popijał to samo albo w tym samych miejscu, zaduch bił na głowę spocony dres polsportu. Ciekawe czy ciężarna pachnie tym samym?
- No i co? Jest we wsi telefon u sołtysa? To zadzwońcie po pogotowie do Rogowa. Józef chciał już biec.
- Ano jest panie, jo jestym sołtysym, ale telefon nie działo.
O kurcze, pomyślał Józef, zaraz ostygnę całkowicie.
- To zaprzęgajcie chabetę do sań i wieźcie kobitę do Rogowa. Za pół godziny będziecie na miejscu. Józef był już mocno sfrustrowany, zaczynał marznąć. Szlag trafił dobry trening, co wpisze do dzienniczka? Trening zakłócony przez pijanego chłopa, dwie pijane baby i rodzącą kobitę? Po co się zatrzymywał. . Jak to się nazywało? Sony Walkman?
- Ni momy żodnygu kunia, szwagier wczoraj wzion mojygu na kulig do Tonowa.
O cholera, pomyślał Józef. Zaczęło mu się znowu robić ciepło. Pomyślał szybko.
- Dobra, czekajcie tutaj, idźcie do kobity wszyscy. I dawajcie jej wody – powiedział odruchowo. Dlaczego wody? Nie wiedział czemu to powiedział. Miał nadzieję, że nie zaszkodzi oraz, że wody jej dadzą a nie tego co pili wczoraj.
- Ja biegnę do Tonowa, albo nie. Biegnę powrotem do Rogowa i wołam pogotowie. W pół godziny będę w Rogowie. Pogotowie będzie za 40 minut. Macie lepszy pomysł? Baba wytrzyma tyle?
Patrzyli na niego jak na ducha. Wywalili gały. Jazgot zamilkł.
- W… pół… godziny… w… Rogowie….? Baba tęższa zapytała wreszcie.
- Jest śnieg. Nie dam rady szybciej. Ale może trochę wycisnę jeszcze.
Chłop wyglądał jakby pojął cel i istotę treningu biegowego. Może się przydać gdy ci baba rodzi. Stali tam z rozdziawionymi gębami a Józef krzyknął:
- Dobra, ja lecę a wy idźcie pilnować kobity. Jedna z pań niech stoi tu przy drodze może coś pojedzie. Ale nie liczył na to.
Znów zaczął biec. Pierwszy raz w życiu miał cel tak użytkowo ważny. Skoncentrował się na tempie, technice i taktyce jak najszybszego pokonania dystansu do Rogowskiego ośrodka zdrowia. Skręcił w prawo w bardziej ubitą drogę. Od kilometra biegł w trzecim zakresie. Powoli ten bieg i ten cel stawał się coraz ważniejszy. Adidasy wbijał mocno w ubity śnieg aby wykorzystać grzebnięcie stopy podczas odbicia. Zaczynało być niesamowicie przyjemnie jak zawsze na początku biegnięcia w trzecim zakresie. Szybkość i moc dawała nadzieję, była samonakręcającą się turbiną. Ale tym razem było coś jeszcze, coś bardziej nieuchwytnego, coś co nie pasowało mu do szybkiego, intensywnego biegu. Była jeszcze odpowiedzialność. I chęć. Jakaś nieokreślona chęć czegoś.
Po czterech kilometrach stwierdził, że tempo był zbyt ambitne i zaczyna słabnąć. Mózg zaczynał panikować. Właśnie dobiegał do zakrętu na inną małą wieś „Izdebo 1”, tam musiał być telefon u sołtysa. Skręcić w lewo czy biec jeszcze trzy kilometry do Rogowa? Ten jeden kilometr przeważył i skręcił. Po stu metrach pożałował. Zaspy były okrutne. Śnieg nawiewało całą noc z okolicznych pól. Droga była ledwie kilometrowa ale cała odkryta jak stół. Zaspy pół metra i były usypane jak hałdy piachu. Ostatkiem sił dobiegł do wsi. Na trzeciej chałupie wisiała tabliczka „Sołtys”. Wbiegł na podwórko a z naprzeciwka skoczył do niego ujadający duży kundel. Nie zatrzymał się, przyspieszył i kopnął psa ze złością ale tamten się uchylił i adidas przeszedł po końcu odwłoka. Kundel j kwikiem zniknął w budzie. Józef wpadł do chałupy. Sołtys chyba właśnie się podnosił od stołu i chciał chyba coś chwycić do obrony ale Józef krzyknął ze złością.
- Stój, stój, nie bój się. Potrzeba telefonu. Józef oddychał ciężko.
Chłop popatrzył chwilę i ocenił nawet dość szybko i poprawnie sytuację.
- Tutaj. Skinął w stronę drzwi do innego pomieszczenia.
Wszedł pierwszy a za nim Józef. W dwóch łóżkach pod puchatymi pierzynami spały dzieciaki. W jednym dzieciak z matką. Nie obudzili się.
- Chłop podszedł do telefonu, podniósł słuchawkę i zakręcił korbą. Zakręcił znowu. I znowu.
Popatrzył na Józefa.
- Nie działa.
- Co? Warknął Józef.
- Telefon nie działa. Jest cisza. Spróbuj pan sam. Chłop podał mu słuchawkę.
Józef chwycił telefon, nacisnął widełki i zakręcił korbą. Jeszcze raz.
- Halo, halo do cholery. Krzyczał w milczącą słuchawkę. Uspokoił się po chwili i powiedział.
- Zaprzęgaj pan konie do sań, weź pan jakąś sprytną babę ze wsi i jedźcie odebrać poród do Skórek. Jedna baba tam rodzi a reszta wsi jest pijana i mogą jej tylko zaszkodzić. Ja polecę do Rogowa po pogotowie. Będę szybciej niż pan, bo pan zaprzęgniesz już będę w połowie drogi a zasypana cała jest, że koniem nie będzie szybciej.
Chłop patrzył na Józefa i milczał. Baba się zaczynała budzić od tek dyskusji nad jej pierzyną. Musiała być ciepła, pomyślał Józef. Trzeba sobie taką załatwić. Z klubu mi nie dadzą. Polsport też nie produkuje.
- Jasne? Jedźcie już. Warknął Józef. Chłop zaskoczył.
- Dobra, już zaprzęgam. Kobita sąsiadów trochę się zna na porodach, ją zabiorę.
- Dobra, ja lecę. I wybiegł. Kundel szczekał na niego ale mordę wstawił tylko tyle z budy, żeby fale dźwiękowe szły na zewnątrz.
Józef znowu zaczął przeklęty interwał. Co znaczy „zna się trochę na porodach” – mozolnie i ciężko się biegło, nigdy jeszcze tak długo nie biegł na takim tętnie. Musiał jakość odwrócić myśli od serca, mięśni i tętna. Temat „znania się trochę na porodach” był w sam raz. Czyli tamta baba wie jak dochodzi do sytuacji wstępnej w następstwie, której dochodzi do porodu? Czy może sama rodziła dzieci? Ale nie, przecież żona sołtysa, ta co spała, też pewnie rodziła, więc ją by wziął. W takim razie tamta trochę bardziej „się znała”. Ale mimo wszystko przyspieszył. Pokonał już odcinek z zaspami. Zaczęło biec się dużo lepiej. Obejrzał się, sołtys jeszcze w zaspy nie wjechał. Józef miał nadzieję, że mimo wszystko niedługo ruszy.
Dobiegał już do Rogowa. Wbiegł na ulicę Kolejową, było trochę z górki, przyspieszył jeszcze. Pierwszy raz czuł jak serce mu prawie rozrywa. Zapłaci za ten bieg drogo. Został jeden kilometr. To już finisz. Żeby wystarczyło mu tylko sił na podanie informacji lekarzowi. Droga była gdzieniegdzie odśnieżona. Wbiegał w kocie łby i ślizgał się niemiłosiernie. Nagle w okolice poczty zobaczył samochód ORMO. Tym razem stało tam dwóch ormowców i zobaczyli go. Jeden krzyknął coś do siedzącego trzeciego w samochodzie i tamten wyskoczył.
Gdyby Józef wiedział jak się to skończy uciekł by im i obiegł do ośrodka zdrowia. Jednak powoli przystanął, pochylił się w pas i zaczął ciężko oddychać.
- Pomocy, pomocy … potrzebne pogotowie, dzwońcie do ośrodka… Ledwie wykrztusił.
Ormowiec z samochodu podbiegł bliżej i walnął go w głowę białą pałą. Józef upadł i zaczął kaszleć i łapać powietrze. Krew pociekła na śnieg.
- O… gdzieś musiałem zostawić czapkę, pomyślał. Śnieg był miły w dotyku, chłodził twarz. Po chwili poczuł uderzenie w brzuch, kolejne w plecy, kolejne w brzuch i w głowę, zemdlał prawie.
Podnieśli go i zaczęli ciągnąć do samochodu. Naraz rozległ się huk. Józef podniósł wzrok. Nadjechały dwa transportery.
- Cholerne ZOMO – pomyślał Józef i zaczął analizować czy ma siły na bieg do ośrodka. Może się wyrwie.
Ostatni transporter się zatrzymał. Ze środka wyskoczył jeden z zomowców. Cwani jeszcze przed chwilą ormowcy się wyprężyli.
- Co się dzieje? Spytał zomowiec.
- Dostał w łeb za latanie po mieście. Najpierw lata później mu się lekarza zachciewa.
Zomowiec podszedł do Józefa, który opadł na śnieg jak go puścili ormowcy. Pochylił się i walnął go w twarz pięścią. Nawet nie za bardzo bolało.
- Lekarza, gnoju, lekarza? Siedź w domu i módl się. A nie lataj po ulicach. Zomowiec znów go walnął.
Józef krzyknął.
- Zadzwońcie na pogotowie. Kobieta rodzi!!!
Zbierał siły na śniegu. Był w formie, tętno szybko padało i się regenerował, za chwilę będzie gotów do finiszu do ośrodka. A później niech się dzieje co chce.
- Niech sobie rodzi, gnoju. Niech rodzi i niech urodzi albo i nie. Mamy wojnę. Nie wiedziałeś?!!!
Zomowiec śmiał mu się w twarz.
- Telefony nie działają. Nigdzie.
Józef pożałował w tym momencie, że skręcił do Izdebna. Może gdyby biegł prosto nie natknąłby się na ORMO i ZOMO. A może dobrze, że skręcił? Jest jeszcze nadzieja w sołtysie i tej co „zna się trochę na porodach”.
Zomowiec kopnął go w nogi.
- Weźcie go i trochę spałujcie a później na areszt.
Ormowcy podnieśli Józefa i zaciągnęli na pocztę. Weszli do pomieszczenia centrali telefonicznej. Wszystkie kable wisiały nie podłączone. Było ich tam jeszcze dwóch. Na stole stało kilka butelek wódki. Józef zdecydował, że teraz albo nigdy. Pchnął tego z tyłu na drzwi i wybiegł na ulicę. Byle do zakrętu a później 500 metrów do ośrodka.
Już miał skręcać gdy padły strzały. Aż go odwróciło. Zobaczył zomowca z kałasznikowem mierzącego jeszcze w jego kierunku.
Bólu nie czuł wcale.
Ale żal czuł wielki.
Dlaczego, co się dzieje?
A Kto wypełni dziennik treningowy treścią:

„13 grudnia 1981 – niedziela. Bieg poranny. Śnieg, drogi zasypane. Miało być 30 km OWB1. Było 7,5 km OWB1 i 9,5 km 3 zakres.”.
A miał być dzisiaj na obiedzie u rodziców Julii.
Ciekawe czy dziecko się urodzi żywe?
Jak to się nazywało? Sony Walkman?"

PS
Przedruk  z portalu bieganie.pl

Niech to się nigdy nie wydarzy !!!

Brak komentarzy: